Podniebny Pentagon właściwie nie jest satelitą na orbicie geostacjonarnej. To pięć satelitów na orbitach prawie identycznych, przez co cała piątka tych uzbrojonych, impulsowo hartowanych kawałków metalu tańczy razem walca. Najpierw Alfa jest na zewnątrz, a Delta najbliżej Ziemi, potem chwilę się pokołyszą i za chwilę Epsilon wystaje na zewnątrz, a Gamma najbliżej osi, wymieniają się partnerami w tanecznym pas i tak dalej. Po co tak się dzieje, mógłby ktoś zapytać, czemu tak to urządzono, zamiast po prostu zbudować jeden duży. Cóż, w pięć satelitów pięć razy trudniej trafić niż w jeden. Osobiście sądzę, że również dlatego, że zarówno rosyjska placówka, Orbitalny Tyuratam i chiński Podglądacz to jednolite konstrukcje. Oczywiście Stany Zjednoczone Ameryki Północnej chciały pokazać, że zrobią, to lepiej, albo przynajmniej inaczej. Ich satelita pochodził z czasów wojen. Mówią, że w swoim czasie był najnowszym krzykiem techniki obronnej. Jego potężne, zasilane jądrowo lasery mogły zmieść pocisk wroga z odległości pięćdziesięciu tysięcy mil. Może i rzeczywiście mogły - kiedy zostały skonstruowane i jakieś trzy miesiące później, aż pozostali chłopcy zaczęli stosować identyczną technikę hartowania impulsowego oraz urządzenia antyradarowe i wszyscy wrócili do punktu wyjścia. Ale to zupełnie inna historia.
Nigdy zatem nie widzieliśmy czterech piątych Pentagonu, chyba że na ekranie. Część, do której nas skierowano, to była ta, gdzie znajdowały się kwatery załogi, administracja i karcer. Była to Gamma, sześćdziesiąt ton metalu i mięsa, rozmiar Wielkiej Piramidy i dość zbliżony do niej kształt; dość szybko odkryliśmy, że bez względu na to, jak chętny do współpracy był generał Manzbergen na Ziemi, tu czekało nas chłodne przywitanie. Przede wszystkim, bardzo długo nas trzymali przed udzieleniem zezwolenia na otwarcie luku.
- Może bardzo ucierpieli z powodu Gorączki - podsunęła Essie, marszcząc brwi przed ekranem, który pokazywał tylko metalowy bok Gammy.
- To żadne wytłumaczenie - odparłem, a Albert wtrącił swoje trzy grosze:
- Nie ucierpieli bardzo, ale obawiam się, że byli przygotowani na zadanie jeszcze mocniejszego ciosu. Za dużo naoglądałem się wojny; nie lubię takich rzeczy. - Bawił się swoją plakietką z napisem "Dwa procent" i jak na hologram, wyglądał na dość zdenerwowanego. Miał rację, parę tygodni wcześniej, kiedy terroryści zaatakowali z kosmosu za pomocą TNP, cała stacja na minutę oszalała. Nie trwało to długo, dokładnie jedną minutę. I dobrze, bo podczas tej jednej minuty osiem z jedenastu posterunków, które muszą być obsadzone, żeby wycelować promień protonowy w ziemskie miasta, było w rzeczywistości obsadzonych. I chętnych do działania.
Ale nie to martwiło Essie.
- Albercie - powiedziała - nie baw się w zabawy, które mnie denerwują. Przecież tak naprawdę nigdy nie widziałeś żadnej wojny. Jesteś tylko programem.
Skinął głową.
- Jak sobie pani życzy, pani Broadhead. Czy można? Właśnie otrzymałem zezwolenie na otwarcie luku i mogą państwo wejść do satelity.
Więc weszliśmy, a Essie z zadumą spoglądała przez ramię na program, który zostawiliśmy za sobą. Podporucznik, który nas powitał, nie wyglądał na zachwyconego. Przejechał palcem po karcie danych statku, jakby chciał się upewnić, że magnetyczny atrament się nie ściera.
- Dobrze - powiedział - otrzymaliśmy wiadomość na temat państwa. Tylko jedna rzecz, nie jestem pewien, czy dowódca brygady może się teraz z państwem spotkać.
- Ale my wcale nie chcemy się spotykać z dowódcą brygady - wyjaśniła Essie słodko - ale z panią Dolly Walthers, która jest tu przetrzymywana.
- Och, tak, proszę pani. Ale dowódca brygady Cassata musi podpisać państwa przepustkę, a wszyscy są teraz dość zajęci. - Przeprosił na chwilę, żeby poszeptać do telefonu i zrobił bardziej zadowoloną minę. - Proszę państwa za mną - powiedział i wreszcie wyprowadził nas z portu.
Umiejętność poruszania się w niskiej lub zerowej grawitacji traci się po jakimś czasie, a ja już dawno nie miałem okazji do jej przećwiczenia. Poza tym rozglądałem się jak turysta. Wszystko było dla mnie nowym doświadczeniem. Gateway to asteroid, w którym dawno, dawno temu Heechowie wydrążyli tunele, wykładając wszystkie wewnętrzne powierzchnie swoim ulubionym, niebiesko lśniącym metalem. Fabryka Pożywienia, Niebo Heechów i wszystkie inne duże konstrukcje, które odwiedziłem w kosmosie, także były dziełem Heechów. Moja pierwsza wizyta w wielkim, wykonanym przez ludzi artefakcie, przyprawiła mnie o zamęt. Wyglądała bardziej obco niż cokolwiek, co zbudowali Heechowie. Żadnego znajomego błękitnego blasku, tylko pomalowana stal. Żadnej wrzecionowatej komory na linii osi. Żadnych poszukiwaczy, wyglądających na śmiertelnie wystraszonych albo triumfujących, żadnych zbiorów muzealnych ze strzępkami techniki Heechów, znajdywanych tu i tam po całej Galaktyce. Za to byli żołnierze w ciasnych kombinezonach i, z jakiegoś powodu, w hełmach ochronnych. Najdziwniejsze zaś było to, że choć każdy z nich miał kaburę na broń, wszystkie były puste.
Zwolniłem, żeby pokazać to Essie.
- Zobacz, nie ufają nawet własnym ludziom - zauważyłem.
Schwyciła mnie za kołnierz i wskazała przed siebie, gdzie czekał podporucznik. - Nie obgaduje się gospodarzy, Robinie, przynajmniej dopóki nie znajdziemy się za ich plecami. Tutaj. To musi być tutaj.
Ani minuty za wcześnie; zaczynałem tracić oddech z wysiłku, holując się korytarzem przy zerowej grawitacji.
- Zapraszam państwa do środka - powiedział podporucznik gościnnie i oczywiście zrobiliśmy, jak nam
kazał.
W środku nie było jednak nic poza pustym pomieszczeniem z parą lin do siedzenia na ścianach.
- Gdzie dowódca brygady? - zapytałem.
- Mówiłem już państwu, że wszyscy jesteśmy teraz dość zajęci. Spotka się z państwem w pierwszej wolnej chwili. - A potem, z uśmiechem rekina, zamknął za sobą drzwi. Ciekawą cechą tych ostatnich było, jak to od razu zauważyliśmy, że od wewnątrz nie miały klamki.
Jak chyba każdy, czasem miewam fantazje o tym, że mnie aresztowali. Prowadzisz aktywne życie, hodujesz ryby albo bilansujesz czyjeś księgi rachunkowe, albo piszesz nową wspaniałą symfonię i nagle rozlega się pukanie do drzwi.
- Idziemy, proszę nie stawiać oporu - słyszysz, a na twoich przegubach zatrzaskują się kajdanki i odczytują ci twoje prawa, a potem lądujesz w takim miejscu, jak to. Essie zadrżała. Też musiała miewać takie fantazje, choć nie wiem, czy istnieje osoba o równie niewinnym życiorysie, jak jej.
- To głupie - powiedziała, bardziej do siebie niż do mnie. - Jaka szkoda, że tu nie ma łóżka. Moglibyśmy jakoś zabić czas.
Poklepałem ją po ręce. Wiedziałem, że próbuje mnie rozweselić. - Mówili, że są zajęci, - przypomniałem.
Więc czekaliśmy.
Jakieś pół godziny później, bez ostrzeżenia, poczułem, jak Essie sztywnieje pod moją ręką, którą trzymałem na jej ramieniu; jej wyraz twarzy stał się wściekły i szalony; poczułem szybki, bolesny, obłąkany cios w moim własnym umyśle i nagle wszystko się uspokoiło, a my spojrzeliśmy na siebie. Trwało to tylko parę sekund. Wystarczająco długo, żebyśmy zrozumieli, czym byli tak zajęci nasi gospodarze i dlaczego w kaburach nie nosili broni.
Terroryści znów uderzyli - ale było to jedynie krótkie uderzenie.
Porucznik promieniał szczęściem, kiedy wreszcie po nas wrócił. Nie chcę przez to powiedzieć, że zachowywał się sympatycznie. Nadal nie przepadał za cywilami. Był wystarczająco szczęśliwy, by prezentować szeroki uśmiech na twarzy, a zarazem na tyle nieprzyjazny, że nie zdradził nam przyczyny tego uśmiechu. Minęło sporo czasu. Nie przepraszał, po prostu poprowadził nas do biura komendanta, przez całą drogę się uśmiechając. A kiedy tam dotarliśmy, do pomieszczenia o pastelowo pomalowanych ścianach z holograficznym widoczkiem z West Point na ścianie i srebrzyście lśniącym pochłaniaczem dymu, który na próżno usiłował pochłonąć dym z cygara, dowódca brygady Cassata też się uśmiechał.
Nie istniało zbyt wiele dobrych wytłumaczeń dla tej tajemniczej radości, więc oddałem strzał w ciemno i trafiłem w jedno z nich.
- Moje gratulacje dowódco - rzekłem uprzejmie - z okazji schwytania terrorystów.
Uśmiech znikł na moment, ale powrócił. Cassata był niskim człowieczkiem, bardziej pękatym niżby sobie tego życzyli lekarze wojskowi; jego uda prawie rozerwały szwy szortów w kolorze ciemnej wojskowej zieleni, gdy przysiadł na brzegu biurka, by nas powitać.
- O ile mi wiadomo, panie Broadhead - powiedział - pańskim celem jest tu odbycie rozmowy z Dolly Walthers. Oczywiście mogą to państwo zrobić, zgodnie z instrukcjami, jakie otrzymałem, ale nie mogę odpowiedzieć na pana pytania dotyczące spraw bezpieczeństwa.
- Nie zadałem żadnych - podkreśliłem. Następnie, czując jak spojrzenie Essie "po-co-nastawiasz-wrogo-tego-dupka?" pali mi szyję, dodałem - Cóż, to bardzo uprzejmie z pana strony, że możemy to zrobić.
Skinął głową, w oczywisty sposób zgadzając się z nami, że jest bardzo łaskawy. - Chciałbym jednak zadać państwu jedno pytanie. Czy mogliby państwo powiedzieć, po co właściwie chcą się z nią spotkać?
Spojrzenie Essie nadal parzyło, lecz powstrzymało mnie przed wypowiedzeniem tego, co miałem zamiar powiedzieć.
- Ależ bardzo chętnie - skłamałem. - Pani Walthers przez pewien czas przebywała z pewną osobą, którą uważam za przyjaciela, a z którą bardzo bym się chętnie spotkał. Mamy nadzieję, że nam powie, jak się skontaktować z... hm, tą osobą.
Lawirowanie w gramatyce, żeby nie zdradzić o kogo nam chodziło, nie miało większego sensu. Oni już na pewno przepytali Dolly Walthers na dziesięć sposobów i wiedzieli, że mogłem mieć na myśli tylko jedną z dwóch osób, a nazwanie Wana przyjacielem nie było szczególnie prawdopodobne. Rzucił zdziwione spojrzenie najpierw na mnie, potem na Essie, wreszcie rzekł:
- Pani Walthers jest niewątpliwie bardzo popularną osobą. Cóż, nie będę państwa dłużej zatrzymywał. - I oddał nas w ręce podporucznika, który zabrał nas na wycieczkę z przewodnikiem.
Jako przewodnik podporucznik okazał się zupełną pomyłką. Nie odpowiadał na pytania ani nie udzielał informacji z własnej woli. Było mnóstwo rzeczy, które nas zaciekawiały, gdyż po Pentagonie widać było ślady ostatnich zajść. Szkód fizycznych było niewiele, ale kiedy poprzednio stacja oszalała na minutę, ucierpiało na tym więzienie. Program zamykający cele został uszkodzony przez załogę na posterunku. Na szczęście w pozycji "otwarte", bo gdyby było inaczej, w celach siedziałoby teraz trochę smutnych szkieletów głodzących się na śmierć.
Dowiedziałem się o tym stąd, że kiedy przechodziłem obok rzędu cel, zauważyłem, że wszystkie są otwarte, a uzbrojeni żandarmi przechadzają się znudzeni po korytarzach pilnując, żeby osadzeni pozostali na swoich miejscach. Podporucznik zatrzymał się na chwilę, żeby porozmawiać ze strażnikiem, a my czekaliśmy; Essie szepnęła mi do ucha:
- Gdyby nie złapali terrorystów, to czemu dowódca miałby być dla ciebie taki miły?
- Dobre pytanie - odparłem. - A ja mam inne
w rewanżu: co on miał na myśli mówiąc, że Dolly jest popularną osobą?
Podporucznik był zbulwersowany rym, że ośmielamy się gadać w obecności wojska. Zakończył pogawędkę z porucznikiem żandarmerii i pogonił nas do celi z otwartymi drzwiami, która wyglądała, jak wszystkie inne. Wskazał na jej środek.
- Oto państwa więźniarka - rzekł. - Możecie z nią porozmawiać, ale ona nie wie zbyt dużo.
- Zdaję sobie z tego sprawę - rzekłem - bo gdyby coś wiedziała, to na pewno w ogóle nie pozwolilibyście nam się z nią spotkać, prawda? - Kątem oka złapałem wściekłe spojrzenie Essie. Tym razem też miała rację. Gdybym go nie zdenerwował, podporucznik pewnie wykazałby się zwykłą przyzwoitością i cofnął choć o parę kroków, żebyśmy mogli porozmawiać z Dolly Walthers dyskretnie, a tymczasem sterczał twardo w otwartych drzwiach.
Albo i nie. Osobiście opowiadam się za drugą z tych teorii.
Dolly Walthers była kobietą o wzroście dziecka, o wysokim, dziecinnym głosiku i okropnych zębach. Nie wyglądała najlepiej. Była wystraszona, zmęczona, zła i spuchnięta.
Ja nie miewałem się jakoś szczególnie lepiej. Byłem całkowicie, obłąkańczo przekonany, że ta młoda kobieta przede mną właśnie spędziła parę tygodni w towarzystwie miłości mojego życia - albo jednej z miłości mojego życia - w każdym razie jednej z dwóch na szczycie listy. Mówię o tym tak lekko, ale wcale mi lekko nie przyszło. Nie wiedziałem co robić i co mówić.
- Przywitaj się, Robinie - poleciła Essie.
- Pani Walthers - powiedziałem posłusznie - witam. Jestem Robin Broadhead.
Zostały jej jeszcze jakieś maniery. Wyciągnęła rękę jak grzeczne dziecko.
- Wiem kim pan jest, panie Broadhead, nawet jeśli nie brać pod uwagę, że już kiedyś spotkałam pana żonę. - Wymieniliśmy uprzejmie uściski dłoni, a na jej twarzy
pojawił się ślad smutnego uśmiechu. Dopiero jakiś czas później, kiedy zobaczyłem jej pacynkę przedstawiającą mnie samego, uświadomiłem sobie, dlaczego się uśmiechała. Ale wyglądała także na zmieszaną. - Oni chyba mówili, że cztery osoby chcą się ze mną spotkać - powiedziała, zerkając za niewzruszonego podporucznika i próbując dostrzec pozostałe dwie.
- Jest nas tylko dwoje - powiedziała Essie i czekała, aż przemówię.
Ale nie odezwałem się. Nie wiedziałem co powiedzieć. Nie wiedziałem o co zapytać. Gdyby była tu tylko Essie, pewnie zdołałbym wytłumaczyć Dolly Walthers, jak wiele Klara dla mnie znaczyła i poprosić o pomoc. Albo gdyby był tu tylko podporucznik, mógłbym go zignorować i potraktować jak mebel. Czy przynajmniej tak mi się wydawało - ale oni oboje tu byli, a ja stałem z językiem jak kołek, zaś Dolly Walthers patrzyła na mnie z zaciekawieniem, Essie wyczekująco, a nawet podporucznik odwrócił się i zaczął wlepiać we mnie gały.
Essie westchnęła, wydając z siebie zniecierpliwiony, a zarazem współczujący odgłos i podjęła decyzję. Przejęła dowodzenie. Zwróciła się do Dolly Walthers. - Dolly - rzekła energicznie - wybacz mojemu mężowi. To wszystko jest dla niego dość traumatyczne, z powodów, które są zbyt skomplikowane, żeby teraz o tym mówić. Wybacz także mnie, bo dopuściłam do tego, że zabrała cię żandarmeria; ja także odczuwam pewną traumę ze zbliżonych powodów. Ważne jest, co robimy teraz. A zrobimy tak: najpierw załatwimy ci uwolnienie z tego miejsca. Potem zaprosimy cię w podróż, a w zamian chcemy prosić o pomoc w namierzeniu Wana i Gelle-Klary Moynlin. Zgoda?
Dla Dolly Walthers też się to działo trochę za szybko.
- No... - powiedziała - ja....
- Świetnie - rzekła Essie kiwając głową. - Musimy to załatwić. Poruczniku! Proszę zaprowadzić nas z powrotem na nasz statek, Prawdziwą Miłość.
Porucznik otworzył usta, zszokowany, ale ja go uprzedziłem.
- Essie, czy nie powinniśmy o tym porozmawiać z dowódcą?
Ścisnęła moją rękę i spojrzała na mnie. Spojrzenie było pełne współczucia. Uścisk zaś ostrzegał "stul-pysk-ty-durniu!" i był bliski połamania moich kostek. - Moje biedactwo - zwróciła się do oficera przepraszającym tonem - właśnie przeszedł poważną operację. Nie wie co mówi. Szybko, na statek, po lekarstwo!
Jeśli moja żona Essie uprze się, że coś zrobi, jedynym sposobem na poradzenie sobie z nią jest pozwolić jej to zrobić. Nie wiem, co miała na myśli, ale było dla mnie absolutnie jasne, co mam z tym zrobić. Przybrałem wygląd starszego faceta, znękanego niedawną operacją i pozwoliłem się poprowadzić tuż za podporucznikiem przez korytarze Pentagonu.
Nie przemieszczaliśmy się zbyt szybko, gdyż korytarze Pentagonu były dość zatłoczone. Podporucznik zatrzymał nas na skrzyżowaniu, żeby mogła przejść obok nas grupa więźniów. Z jakiegoś powodu opróżniano cały blok więzienny. Essie popchnęła mnie lekko, pokazując mi monitory na ścianie. Jedna grupa monitorów była po prostu drogowskazami, Kantyna, Żołnierze, Latryny, Dok V i tak dalej. Ale inna...
Inna pokazywała obszar doków; wprowadzano tam coś wielkiego. Olbrzymie, wypukłe dzieło ludzkich rąk; na pierwszy rzut oka było widać, że zbudowali to ludzie a nie Heechowie. Nie chodziło tylko o linię ani o to, że zbudowane było z szarej stali, a nie błękitnego metalu Heechów. Dowodem były marnie wyglądające pyski broni sterczące z gładkiej powłoki.
Jak mi było wiadomo, Pentagon stracił sześć statków z rzędu próbując zamontować napęd nadświetlny Heechów w swoich statkach. Na to nie powinienem narzekać; z ich błędów skorzystaliśmy przy budowie Prawdziwej Miłości. Ale widok broni nie należał do miłych. W statkach Heechów jej się nie widziało.
- No dalej - warknął podporucznik, gapiąc się na nas. - Nie powinni państwo tu przebywać. Proszę przechodzić. - Ruszył stosunkowo pustym korytarzem, ale Essie go powstrzymała.
- Tędy jest szybciej - rzekła, wskazując na znak Doki.
- Niewykonalne! - odwarknął.
- Nie dla dobrego przyjaciela Pentagonu, który nie czuje się dobrze - odparła, złapała mnie za ramię i ruszyliśmy w stronę najgęstszych skupisk ludzi. W Essie kryje się tajemnica w tajemnicy, ale ta akurat za chwilę się wyjaśniła. Zamieszanie było spowodowane tym, że właśnie wyprowadzano z krążownika schwytanych terrorystów i Essie chciała na nich popatrzeć.
Krążownik przechwycił ich kradziony statek w chwili, gdy wychodzili z nadświetlnej. Zestrzelił go. Na pokładzie było ośmiu terrorystów - osiem osób w statku Heechów, w którym ledwo mieściło się pięć! Trzy z nich przeżyły i zostały uwięzione. Jedna była w śpiączce. Jedna straciła nogę, ale była przytomna. Trzecia była szalona.
I to właśnie ona przyciągała najwięcej uwagi. Była to młoda Murzynka - mówili, że z Sierra Leone - i bez przerwy krzyczała. Miała na sobie kaftan bezpieczeństwa. Wyglądała, jakby ją w nim trzymali od bardzo dawna, bo tkanina była poplamiona i cuchnęła, włosy dziewczyny były pozlepiane, a twarz martwa. Ktoś zawołał mnie po imieniu, ale przecisnąłem się do przodu za Essie, żeby lepiej widzieć.
- Ona mówi po rosyjsku - powiedziała Essie marszcząc brwi, ale niezbyt dobrze. - Z gruzińskim akcentem. Bardzo silnym. Mówi, że nas nienawidzi.
- Tego można się domyśleć - powiedziałem. Dość już zobaczyłem. Kiedy podporucznik przedarł się przez tłum, wywrzaskując do ludzi rozkazującym tonem, żeby się odsunęli, pozwoliłem, żeby odciągnął mnie do tyłu i wtedy znów usłyszałem, że ktoś mnie woła.
Więc to nie był podporucznik? Rzeczywiście, to nie był męski głos. Dobiegał z grupy więźniów wyprowadzanych z cel i wtedy zobaczyłem, kto to był. Chinka. Janie jakaś tam.
- Dobry Boże - odezwałem się do podporucznika - a ją za co zamknęliście? Wydarł się na mnie.
- To sprawa wojskowa i nie pana interes, panie Broadhead! Nie jest pan tu mile widziany!!!
Nie było sensu kłócić się z kimś, kto już podjął decyzję. Drugi raz go już nie zapytałem. Podszedłem do linii i zapytałem Janie. Ta grupa więźniów składała się w całości z kobiet, głównie personelu wojskowego, przymkniętego niewątpliwie za spóźnienie się z przepustki albo danie po mordzie komuś takiemu, jak nasz podporucznik - byłem pewien, że to wszystko dobre kobiety. Stały w milczeniu, słuchając.
- Audee chciał tu przylecieć, bo tu jest jego żona - odpowiedziała z takim wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć o przypadku trzeciorzędowego syfilisu. - Więc przylecieliśmy, a kiedy się tu dostaliśmy, zamknęli nas w karcerze.
- Dość tego Broadhead - wrzasnął podporucznik - przegiąłeś pałę! Albo natychmiast tu wrócisz albo zostaniesz aresztowany. - I sięgnął ręką do kabury, w której znów była broń. Essie podpłynęła, uprzejmie się uśmiechając.
- Już nie musi się pan nami zajmować, podporuczniku - rzekła - gdyż Prawdziwa Miłość już na nas czeka. Macie już nas z głowy. Proszę tylko pamiętać, żeby przysłać do nas dowódcę, żebyśmy załatwili pozostałe sprawy.
Podporucznik gapił się na nas z szeroko otwartymi oczami.
- Proszę pani - wyjąkał - proszę pani, dowódca nie może tu przyjść!
- Ależ może! Mój mąż wymaga pomocy medycznej, musi więc tu zostać, by można było mu jej udzielić. Dowódca Cassata to rycerski człowiek, prawda? Z West Point? Wiele zajęć z dobrego wychowania, etykiety, kaszlenia w dłoń i kichania w chusteczkę? Proszę także powiedzieć dowódcy, że mamy tu doskonały burbon, i potrzebna nam pomoc, by go podać mojemu biednemu mężowi.
Podporucznik niepewnie oddalił się, straciwszy nadzieję. Essie spojrzała na mnie, a ja spojrzałem na Essie.
- Co teraz? - spytałem.
Uśmiechnęła się i poklepała mnie po głowie.
- Najpierw wydam Albertowi polecenia dotyczące burbona i innych rzeczy - odrzekła i odwróciła się, wypowiadając parę zdań po rosyjsku - a teraz poczekamy na dowódcę.
Przybycie nie zajęło dowódcy wiele czasu, kiedy jednak do nas dotarł, już prawie o nim zapomniałem. Essie plotkowała z ożywieniem ze strażnikiem, którego zostawił podporucznik, a ja sobie rozmyślałem. A myślałem głównie, dla odmiany, nie o Klarze, ale o stukniętej Afrykance i jej prawie równie stukniętych kumplach. Przerażali mnie. Terroryści mnie przerażali. Dawniej była OWP oraz IRA, portorykańscy nacjonaliści i serbscy secesjoniści oraz bogaci gówniarze z Niemiec, Włoch i Stanów, którzy w ten sposób okazywali pogardę swoim tatusiom - och, mnóstwo terrorystów, we wszelkich rozmiarach i odmianach - ale byli rozproszeni. Fakt, że zebrali się w kupę, okropnie mnie przerażał. Biedni i rozgoryczeni nauczyli się, jak łączyć swą wściekłość i środki, i nie ulegało wątpliwości, że potrafią zmusić świat do wysłuchania ich. Schwytanie jednego statku nie powstrzyma następnych; co najwyżej sprawi, że ich działania będą przez chwilę mniej uciążliwe - albo przynajmniej mniej uciążliwe.
Niestety, żeby rozwiązać ich problem - uspokoić ich wściekłość i zaspokoić potrzeby - potrzeba było o wiele więcej. Najlepszym, a pewnie i jedynym rozwiązaniem, była kolonizacja takich światów, jak planeta Peggy, ale był to proces bardzo powolny. Transportowiec mógł zawieźć do lepszego życia trzy tysiące osiemset osób miesięcznie. Co miesiąc jednak rodziło się ćwierć miliona nowych biedaków, a tragiczne odejmowanie robiło się łatwo:
250 000
- 3 800
-------
246 200
Z tą liczbą ludzi urodzonych co miesiąc należało coś zrobić. Jedyną nadzieją były nowe i większe transportowce, setki i tysiące transportowców. Sto pozwoliłoby utrzymać obecny poziom nieszczęścia. Tysiąc załatwiłoby sprawę od razu i na zawsze - ale skąd wziąć tysiąc wielkich statków? Zbudowanie Prawdziwej Miłości trwało osiem miesięcy i kosztowało mnie znacznie więcej, niż pierwotnie chciałem wydać.
Głos dowódcy wyrzucił mi z myśli te rozważania.
- To jest - mówił - absolutnie niemożliwe! Pozwoliłem państwu spotkać się z nią, bo mnie o to poproszono. Ale zabranie jej stąd nie podlega dyskusji! - Uśmiechnął się, gdy do nich dołączyłem ujmując dłoń Essie.
- Oprócz tego jest jeszcze kwestia pana Walthersa i tej Chinki. Też chcemy ich zabrać.
- Chcemy? - spytałem, ale dowódca mnie nie słuchał.
- Co jeszcze, na litość boską? - dopytywał się. - Może mam państwu przekazać dowództwo mojej sekcji Pentagonu? Albo podarować wam ze dwa krążowniki?
Essie uprzejmie potrząsnęła głową.
- Dziękujemy, nasz statek jest wystarczająco wygodny.
- Jezu! - Cassata potarł czoło i pozwolił Essie, żeby poprowadziła go do salonu na obiecanego bourbona. - Dobrze - rzekł - przeciwko Walthersowi i Yee-xing tak naprawdę nie mam żadnych zarzutów. Nie mieli prawa przylatywać tu bez zezwolenia, ale jeśli ich państwo zaraz stąd zabiorą, możemy zapomnieć o całej sprawie.
- Doskonale! - wykrzyknęła Essie. - Pozostaje więc tylko Dolly Walthers!
- Nie mogę wziąć na siebie takiej odpowiedzialności - zaczął mówić, ale Essie nie dała mu skończyć.
- Oczywiście, że nie! Rozumiemy to doskonale. Może więc zwrócimy się do wyższej instancji? Robin! Zadzwoń do generała Manzebergena. Zrób to od razu, żebyśmy już potem mu nie przeszkadzali, dobrze?
Kłócenie się z Essie nie ma sensu, kiedy jest w takim nastroju, poza tym byłem ciekaw, co ma zamiar zrobić.
- Albercie - zawołałem - wykonaj polecenie.
- Dobrze, Robinie - rzekł posłusznie, sama fonia: za chwilę na ekranie pojawił się generał Manzbergen siedzący przy swoim biurku. - Dzień dobry, Robinie, Essie - przywitał się radośnie. - Kogo ja widzę, Perry Cassata! Gratulacje dla wszystkich!
- Dzięki Jimmy - odparła Essie, zerkając w bok na dowódcę - ale nie z tego powodu się skontaktowaliśmy.
- Tak? - zmarszczył brwi. - Co by to nie było, streszczajcie się, dobrze? Bo mam ważne spotkanie za dziewięćdziesiąt sekund.
- Nie zajmiemy ci nawet tyle, drogi generale. Prosimy tylko, żebyś nakazał dowódcy, żeby przekazał nam Dolly Walthers.
Manzbergen wyglądał na zaskoczonego.
- A po co?
- Możemy ją wykorzystać do zlokalizowania zaginionego Wana, drogi generale. Wie pan, on ma TNP. Zmuszenie go, żeby go oddał, leży w interesie nas wszystkich.
Uśmiechnął się do niej z zainteresowaniem.
- Momencik, złotko - i pochylił się nad dyskretnym telefonem.
Dowódcę może i dałoby się pogonić, ale już był dość podekscytowany.
- Jest opóźnienie w transmisji - zauważył. - Czy to jest radio z prędkością zerową?
- To transmisja impulsowa - skłamała Esie wyjaśniając. - Mamy tu tylko mały statek, mało energii - kolejne kłamstwo i musimy oszczędzać energię na połączenia. A oto i generał!
Generał wskazał palcem w stronę Cassaty.
- Zatwierdzone - szczeknął. - Można im zaufać, a my jesteśmy im winni przysługę, poza tym może nam to oszczędzić trochę kłopotu na przyszłość. Dajcie im, kogo tylko chcą, na moją odpowiedzialność. A teraz, na litość boską, puśćcie mnie na spotkanie i proszę do mnie nie dzwonić, chyba że wybuchnie czwarta wojna światowa!
Dowódca brygady poszedł więc sobie, potrząsając głową; zaraz też żandarm przyprowadził do nas Yee-xing,
minutę po niej Audee'ego Walthersa, a po chwili - Dolly Walthers.
- Miło was wszystkich znowu widzieć - powitała ich Essie na pokładzie. - Wiem, że na pewno macie sobie dużo do powiedzenia, ale najpierw wydostańmy się z tego paskudnego miejsca. Albercie! Ruszajmy, dobrze?
- Tak, pani Broadhead - zaśpiewał głos Alberta. Nie zadał sobie trudu pojawienia się w fotelu pilota; po prostu podszedł do drzwi i oparł się o nadproże, uśmiechając się do całego towarzystwa.
- Później was przedstawię - rzekła Essie.- To nasz dobry przyjaciel, który jest programem komputerowym. Albercie? Oddaliliśmy się już na bezpieczną odległość od Pentagonu?
Skinął głową, mrugając. Nagle, na moich oczach, przemienił się ze starszego mężczyzny z fajką i w workowatym swetrze w szczuplejszego, wyższego, odzianego w mundur i obwieszonego medalami głównodowodzącego generała Jamesa P. Manzbergena.
- No pewnie, złotko - odkrzyknął - a teraz zabierajmy nasze tyłki w nadświetlną, nim się zorientują, że zrobiliśmy ich w balona!